Łemkowyna 100, 2018

DNF, czyli dawno już się tak nie cieszyłem 😉

 

No właśnie.

Dziwne w tym wszystkim jest to, że zeszły weekend pozostawił mnie w nastroju wesołym, wręcz frywolnym rzekłbym. W cholerę ciężką, bieg sezonu, cel sezonu, katastrofa sezonu a ja się cieszę? W zasadzie sam tego nie rozumiem, ale jakoś postaram się wytłumaczyć.

Żeby zrozumieć wagę (dla mnie), trzeba poznać fakty. Najcięższy i najdłuższy bieg jak dotychczas, punkty niezbędne do losowania się na BUGT, długi okres gorszej formy ostatnio. W zasadzie sam nie wiem, czy bardziej fizyczny, czy psychiczny ten dół. Obstawiam to drugie…

I przychodzi październik.

Wszystkie treningi z planu poza dosłownie chyba trzema pilnie wykonane. Wszystko przetrenowane, ciuchy, żarcie. Buty czekają na swoją kolejkę (będzie to miało swój ciąg dalszy). Nawet mieszkanie zarezerwowane w styczniu, zanim okazało się, że jeszcze trzeba się będzie na tę  Łemkowynę wylosować 😉

Po drodze małe zamieszanie, bo okazuje się, że z powodów służbowych nie może jechać ze mną Żona, a co za tym idzie reszta rodziny 😉 na szczęście w ramach supportu melduje się niezawodny Dawid.

Na miejscu meldujemy się w czwartek wieczorem. Duże, przestronne mieszkanie niecały kilometr od startu. Cel jest jeden: maksymalnie wypocząć i wyspać się przed startem. W piątek po 13 odbieram pakiet, tym razem w Domu Zdrojowym w centralnym punkcie deptaka, zaraz obok startu. Muszę przyznać, że nowa lokalizacja nadaje biegowi takiej szczególnej elegancji i ekskluzywności. Odbiór pakietu jak co roku drobiazgowy, trzeba pokazać wszystko, ale to wszystko z wyposażenia obowiązkowego – i ja to popieram. Także jak to, że przy wejściu do strefy startowej trzeba pokazać dowód.

W Krynicy spotykam sporo znajomych z Zielonej Góry i nie tylko. Jest Magda zwana Rudą, Andrzej “Kaktus”, oboje zamierzają pokonać 150 kilometrów. A z setką zmierzą się też Hubert i Łukasz z “Team 4”.

Niestety od rana boli mnie gardło, i czuję że mnie coś bierze.

No nie mogę w to uwierzyć – ja, mors, całą zimę w krótkich spodenkach, nie pamiętam nawet kiedy byłem chory? A tu takie coś? 😉 Mam wrażenie, że to była taka kumulacja stresujących sytuacji z ostatnich miesięcy, o których może kiedyś napiszę. Ryzykowny krok, którego nigdy nie stosowałem – ale przy kolacji Łemkowskej Knajpie, do swego rodzaju burgera z konia zamawiam łemkowskie piwo i kieliszek śliwowicy – rozgrzewa mnie to od razu i zaraz po powrocie do domu walę się spać, twardo przesypiając 4 godziny chyba. Budzę się koło północy, wypoczęty, wyspany i zdrowy 🙂

Przed samym startem jestem dużo spokojniejszy niż rok temu. Pogaduszki, żarty i ostatnie fotki, i już truchtam grzecznie razem z innymi biegaczami ulicami sennej Krynicy. I już w lewo, i pod górkę, w las i  ciemność… Mam swój plan, robić swoje i nie dać się porwać tłumowi, ale o dziwo w odróżnieniu od zeszłego roku już od początku nie jestem ostatni 😉

Pogoda jest super. Jak na na starcie mówił Krzysiek Gajdziński – Suchowyna 😉 W nocy jest pomiędzy 3 a 7 stopni, nad ranem zobaczę nawet szron na trawie, potem jak się później okaże temperatura skoczy nawet do 26 stopni… Największe wrażenie robi niebo – pełne gwiazd, z dala od świateł miasta zdaje się otaczać mnie z każdej strony… Przygaszam trochę lampkę, żeby oszczędzić baterie i to sprawia, że unosząc głowę nic nie przeszkadza mi w obserwacji nieba. Ach, żeby można oddać to zdjęciem…

Nie czas jednak na dłuższe zachwyty, trzeba napierać 😉 Ogólnie tempo dobre, równe, delikatnie szybciej niż rok temu. Ale też nie za szybko – wiem, że po pierwszym bufecie czekają na mnie Kozie Żebro i Rotunda. Na profilu trasy dwa ‘piki’, w rzeczywistości dwa naprawde konkretne, wysysające siły podejścia. Odpukać idzie nienajgorzej, a na Rotundzie tradycyjnie zaczyna świtać.

Drugi bufet i jest czas na złapanie oddechu i zrzucenie części ciuchów. Niestety nie ma zapowiadanych kanapek, ale są pieczone ziemniaki, miła odmiana od słodkich żeli, którymi się regularnie faszeruję. Zaczyna się też robić gorąco, słońce porządnie przygrzewa.

 

Góra, dół, góra, dół. Samotność ultrasa.

 

Wyprzedzam  parę osób, czasami ktoś wyprzedza mnie. Jest przepięknie, ale czuję już zmęczenie. Na punkcie ma czekać Dawid, marzę o zmianie butów. Specjalnie na tą okazję cały rok oszczędzałem roclity 295, jak się okazuje całkowicie niepotrzebnie, bo prawie nie ma błota. Do tego od dłuższego czasu biegając w altrach z zerowym dropem przyzwyczaiłem się już do tego i teraz w butach z dropem strasznie bolą mnie piszczele. Spowalnia mnie to, bo boję się zbiegać szybciej żeby nie załatwić nóg.

 

Jest i punkt, według rozpiski 64 km, ale na garminie 66sty… Rok temu myślałem, że to przez zagubioną drogę po pierwszym punkcie, teraz zaczyna mnie to niepokoić. Zmiana butów, jedzenie, picie, chwila odpoczynku. Specjalnie pozwalam sobie na ten odpoczynek, tempo jest dobre, a ja chcę zachować jak najwięcej sił na następną część trasy.

Wyruszam, ale za parę chwil niespodziewany przystanek. Na  bufecie wyschły spodenki, i teraz drobiny soli na ubraniu działają jak papier ścierny. Na szczęście właśnie po to mam w plecaku sudocrem 😉

 

Kończy się las i zaczyna zbieg na otwartej przestrzeni. I powoli zaczyna się mój koszmar… Zbiegi jeszcze idą mi nie najgorzej, ale na wypłaszczeniu patelnia jest niesamowita. Zaczynam odlatywać. Dawid robi mi niespodziankę i czeka na mnie w okolicach 70go kilometra. Podchodzę do Niego i nie poznaję Dawida i własnego auta… Zamieniamy parę słów, podobno wyglądałem wtedy już strasznie… W zasadzie zdjęcie mówi wszystko.

Zaczyna się długie podejście, całe w słońcu.

Dawid mówi, że termometr w aucie pokazywał wtedy 26 stopni. Podejście wysysa ze mnie całe siły. Czuje się źle, autentycznie odlatuję. Dzwonię do Żony w poszukiwaniu pocieszenia, przez moment zastanawiam się czy się gdzieś w cieniu nie położyć, ale po pierwsze nie ma nigdzie ani kawałka cienia, a po drugie boję się, że jak się położę to już tam zostanę. Wciskam w siebie na siłę żele i izotonik. Po jakimś czasie słyszę w zaroślach urojone dziki, przez które podrywam się przez moment do szybszego marszu.

Za jakiś czas zaczynam kontaktować. Słońce zaczyna się obniżać, a mi wracają siły. Pytanie, czy zdążę na limit? Na poprzednim punkcie byłem tego pewny, teraz wygląda na to że będzie na styk. Limit to 17:30, według zegarka na 80tym kilometrze jestem o godzinie 17:27…

Chyrowa jest według garmina na kilometrze 82gim.  Nie wiem, co o tym sądzić. Końcówkę idę ramię w ramię z biegaczem, który jest autentycznie wkurzony taką różnicą. Ja jestem zbyt zmęczony, żeby się wkurzać. Z drugiej strony odczuwam ulgę, że nic mi nie jest, bo takiego zjazdu na ultra jeszcze nie przeżyłem. Sam nie wiem, czy dałbym radę bezpiecznie zrobić następne 20 kilometrów, do tego z Cergową po drodze…

Dawid zrobił mała ankietę na Chyrowej i u wiekszości biegaczy Chyrowa była w okolicach 82 kilometra. To oznacza, że rok temu nadłożyłem mniej niż mi się wydaje, około 1go kilometra. Czy mam pretensję do organizatorów? Nie. Czy powinno się zmienić oznaczenia kilometrów na profilu, numerach itp? Tak, bo wolniejsi biegacze tacy jak ja często biegną pod limit, a 2 kilometry w górach to pomiędzy 20 a 25 minut.

Analiza całego biegu pokazuje, że do 70 kilometra wszystko szło idealnie. Szybciej niż rok temu, pewniej. Jedynym wyjaśnieniem jest ta patelnia. Z drugiej strony latem było nawet cieplej i nic się nie działo. Może ominąłem jakiś żel? Może czarny, obcisły strój compresssport’a spowodował przegrzanie? nie wiem i pewnie się nie dowiem. Olga martwiła się przed biegiem, że mam za mało wybieganych kilometrów. I to prawda, ale i też pewne sytuacje prywatne spowodowały, że po prostu postanowiłem sobie trochę poluzować, dać sobie odpocząć.

A dlaczego micha się cieszy?

Przeżyłem piękny dzień. Było tam wszystko, i śmiech i płacz, piękne góry, nocne niebo, którego nie sposób zapomnieć… Dla takich chwil warto żyć, dla takich chwil warto biegać. Zawsze powtarzam, że jestem biegaczem przygodowym, nie biegam dla łamania konkretnych czasów, ale po to żeby poczuć to szczególne coś…

Ogólnie jestem zadowolony, te 65 kilometrów pokazało, że od zeszłego roku zrobiłem spory progres. W tym momencie zabraknie mi punktów na losowanie do BUGT, ale też wszystko po 65 kilometrze pokazało, że nie jestem na to jeszcze gotowy…

Czasami trzeba przyznać się przed samym sobą, że jest się na coś za słabym. Ale to prawda. Czas wracać do biegowego przedszkola, popracować u podstaw, zrzucić sporo masy. Ale o planach na przyszłość w następnym wpisie 😉

Jak oceniam bieg?

Organizacyjnie praktycznie idealnie. Z kilometrami wtopa jednak. Druga z brakiem kanapek na drugim punkcie, zapowiadanych zresztą na odprawie online. Nastawiłem się na nie, i byłyby dla mnie dużym kopem energii i miłą odmianą od słodkich żeli. Wolontariusze przesympatyczni i bardzo pomocni, bardzo dobrze oznaczona trasa. Ten bieg ma w sobie to ‘coś’, co sprawia że chce się na niego wracać… Ja wrócę miejmy nadzieję za rok, żeby wyrównać rachunki 😉

Polub nas i podziel się 🙂

Najnowsze wpisy

Kategorie

Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *