Łemkowyna Ultra Trail 80 km – 2017

Łemkowyna to bieg, który już dwa lata temu zalazł mi za skórę…

 

Siedzi mi w głowie, i wyjść z niej nie może… Może dlatego, że jeśli chodzi o ten bieg, to w dalszym ciągu jest on moim niespełnionym wyzwaniem?

 

Zaczęło się 2 lata temu.

 

W 2015 zapisałem się na ten bieg trochę z rozpędu, trochę z niewiedzy. Łemkowyna w wersji 70 kilometrów przywitał mnie piękną pogodą, cudownymi krajobrazami, dobrą organizacją i ogólną atmosferą przygody, jaką czuć cały czas w powietrzu. A ja przygodę lubię 😉

Przebiegłem, pomimo ITBS zmieściłem się w limicie, spodobało mi się – i o słodka naiwności – udało mi się zakwalifikować na Łemko 150 w 2016 roku. Start ze wszechmiar nieudany, jak pokazała przyszłość. Pogoda rozegrała pierwsze skrzypce – od dwóch tygodniu lało jak z cebra, z małą, godzinną przerwą przed startem 😉 Na którymś ze strumyków skręciłem nogę, i to stało się powodem rezygnacji z dalszego biegu. Ale patrząc realnie, przy ówczesnej pogodzie wykończyłyby mnie dwie góry, które wyrosły przede mną zaraz za pierwszym punktem kontrolnym. Ale nie uprzedzajmy faktów 😉

 

Tegoroczny start był moim głównym celem na ten rok.

Wydarzeniem, do którego przygotowywałem się cały rok. Ale też startem, przed którym czułem największy respekt, i którego bałem się najbardziej. Stres rósł we mnie stopniowo,  a tydzień – dwa przed startem były już pod tym kątem nieznośne. Jest na to proste wyjaśnienie – Łemkowyna 2016 była dla mnie “ukoronowaniem” całej serii mniejszych i większych niepowodzeń. Ten rok zaś miał być przełamaniem…

 

Dlatego też odpowiednio wcześnie pojawiłem się wraz z rodziną w Krynicy. Towarzyszyła mi też moja Siostra z rodziną, z zamiarem zaatakowania “30”. Przytulny apartament, piękna pogoda – ale stres cały czas czaił się z tyłu głowy…

Odbiór pakietów na Łemkowynie to dodatkowy stres.

 

Wolontariusz sprawdzający wyposażenie obowiązkowe musi zobaczyć absolutnie wszystko z listy. I popieram to całym sercem: czeka mnie paręnaście godzin w górach. Może nagle zmienić się pogoda, może  mnie nagle odciąć, coś może nie pójść na wiele sposobów…

Potem obiad w Łemkowskiej Karczmie, i próba łapania każdej chwili snu. Oczywiście najsmaczniej zasypia mi się po godzinie 23 ciej, kiedy to już powoli trzeba się przygotowywać do startu. Mieszkamy blisko startu, tak że przez uchylone okno słychać dźwięki towarzyszące startowi Łemkowyna 150. Do samego końca zastanawiam się, co na siebie wrzucić, koniec końców ubieram się stosunkowo lekko – na szczęście 😉

Na starcie zgodnie z oczekiwaniami spotykam się z Dawidem, parę fotek, selfie i już czekamy na sygnał. Ludzi jest mało – zapisanych było coś koło 150 osób, na starcie pojawiło się poniżej 100. Do strefy startu wchodzi się za okazaniem dowodu osobistego, a jako dodatkowa atrakcja przewidziana jest wyrywkowa kontrola wyposażenia obowiązkowego 😉 Omawiamy z Dawidem taktykę – a w zasadzie jej brak, czyli lecimy, a jak będzie to się zobaczy 😉 I już za moment odliczanie, i już jesteśmy w drodze.

Początek biegu jak to zwykle bywa nie zwiastuje jego trudności.

 

To 1,5 kilometra ulicami nie do końca śpiącej Krynicy. Trzymamy się z tyłu jako ostatni, zaraz za nami biegnie zamykający bieg przedstawiciel organizatorów. I tak będzie prawie przez pół dystansu, dopiero potem wyprzedzę parę osób. I juz w lewo w las, i Góra Parkowa zaczyna pokazywać swoje strome oblicze. Dawid wyrywa do przodu, ja po krótkim wewnętrznym boju postanawiam trzymać się planu i napierać po swojemu. Tutaj mój stres osiąga apogeum – z poprzedniego roku wiem, że podbieg podbiegiem, ale to na zbiegu dopiero okaże się, jakie warunki czekają nas na trasie. Zaczyna się zbieg, i już wiem że jest dobrze – jest mokro, jest błoto, ale nie ma go tyle co rok wcześniej. Zaliczam jedną glebę, ale już uspokojony zaczynam zbiegać.

 

Od tego czasu w zasadzie mogę powiedzieć, że mam bieg pod kontrolą. Kolejne zbiegi i podbiegi, błoto, strumyki. Jestem na końcu, ale cały czas widzę przed sobą ludzi i wiem, że powoli kogoś dogonię. Ze sporym zapasem docieram na pierwszy punkt odżywczy. Tankowanie bukłaka, cola i owoce. I w drogę 🙂

 

Powoli tworzy się koło mnie mała grupka biegaczy, włącznie z człowiekiem od orgów. Zaczynają się delikatne pogadanki, noc jest ciepła i jasna, jest po prostu przyjemnie. I tutaj mała katastrofa: w okolicach Hańczowej zagadani nie zauważamy dwóch taśm oznaczających skręt, które dodatkowo wiatr zawinął tak, że naprawdę ciężko było je zauważyć. Z transu wyrwał nas dopiero człowiek biegnący z naprzeciwka, który skierował nas na właściwą trasę. Ale jak się okazało potem, w ten sposób nadrobiłem dodatkowe dwa kilometry, co w takim biegu przekłada się na 20 – 24 minuty straty.

Za moment czekają mnie dwa wyzwania: Kozie Żebro i Rotunda.

Już na profilu trasy wyglądały złowieszczo. A w realu okazują się jeszcze bardziej strome 😉 Spokojnie mogą iść w szranki z Dzikowcem z Sudeckiej Setki. Odpukać sapię i dyszę, ale cały czas idę bez przystanków do góry, zostawiając parę osób w tyle. Na Rotundzie przystaję na moment, aby zrobić zdjęcie urokliwemu cmentarzowi wojennemu. Świta, w końcu będę mógł się nacieszyć widokami.

 

Na 43 kilometrze w uroczej agroturystyce czeka na mnie niespodzianka. Nie dość, że jest świetne jedzenie, kieliszeczek pigwówki, to wszystko to serwuje nam nasz Mistrz, Marcin Świerc 🙂 Krótka rozmowa, szybka fotka i ruszam w kolorowe góry. Co prawda cały czas mam zapas do poszczególnych limitów, ale nie daję się na to nabrać. Limity na ŁUT są zwodnicze: można do przedostatniego punktu być, w limicie, ale wtedy na ostatni odcinek zostanie nam bardzo mało czasu. Dlatego nie patrzę na poszczególne limity, ale kontroluję tempo ogólne.

 

Po drodze nowość – oprócz strumyków trafiam na bagno. Przedzieranie się przez nie skutecznie mnie spowalnia. Cały czas zastanawiam się, czy uda mi się z bagna wyciągnąć oba buty 😉 Na szczęście stuptuty i buty dają radę 😉

Zaczyna być ciepło, nawet gorąco.

 

Zaczynam się martwić o stan nóg – co prawda mam na nich skarpety wodoodporne, ale są one bardzo ciepłe, co powoduje, że nogi poca się mocno. Decyduję się zmienić, skarpety – na szczęście stopy są ok, więc sudokrem, nowe skarpety i ruszam w dalszą drogę. I tu nagle zaskoczenie – słyszę głos Dawida, który dochodzi z tyłu??? Obracam się, i rzeczywiście widzę z tyłu Dawida. O co chodzi? Okazuje się, że przed drugim punktem odcięło Go tak konkretnie, że musiał spędzić trochę czasu na odpoczynek w Agroturystyce u Kasi.

 

Od tego czasu będziemy się non stop mijać na szlaku 😉

Dawid jest mocniejszy na podbiegach, ja potem doganiam i przeganiam go na zbiegach. I tak będzie już do mety – do góry, na dół, dookoła super pogoda, piękne widoki. Na Przełęczy Hałbowskiej szybki popas, cała masa śmiechu z sympatycznymi wolontariuszami i dalej w drogę, bo limit jest lekko zagrożony. Oj, przydałoby się te 20 minut więcej, które straciłem przez zagubioną trasę. Ale z obliczeń wynika, że tak czy tak zdążymy. W pewnym momencie, na parę kilometrów przed metą Dawid ostatecznie mi ucieka – odpuszczam sobie pogoń, bo po porządnej glebie porządnie zaczyna mnie boleć prawy piszczel. Liczę i liczę, i wychodzi, że zmieszczę się w limicie z małym zapasem, więc nie ma sensu gonić i dodatkowo obciążać nogi. Paręset metrów przed metą w Chyrowej, piękny zbieg i już widzę z góry Żonę z Synkiem, którzy czekają na mnie na dole 🙂 Jeszcze tylko mały podbieg na metę, sympatyczny wolontariusz biegnie obok, zagrzewając do biegu i już 🙂

 

16:12:31 🙂

Jestem zadowolony z tego wyniku. Gdyby nie błąd w nawigacji, byłoby jeszcze lepiej, ale tak czy tak jest ok. Miałem cały czas ten bieg pod kontrolą, udało mi się ani razu nie zatrzymać na ostrych podejściach na Rotundę i inne górki. Pracować muszę jeszcze nad zbiegami, trochę jednak nie potrafię się porządnie “puścić” z góry 😉 Parę kilo obywatela muszę jeszcze pożegnać, no i będzie konkretna zmiana jeśli chodzi o odżywianie podczas biegu. Ale to jak potestuję, to napiszę 😉

 

Organizacja: jak zwykle na najwyższym poziomie, bogate punkty, bardzo sympatyczni i pomocni wolontariusze. Mogłoby być tylko taniej i bliżej 😉

 

Teraz powoli dochodzę do siebie. Krótkie roztrenowanie i wracamy do reżimu treningowego 🙂 I do grudnia, czyli do zapisów na Łemko 2018 mam czas na głowienie się, czy za rok stanąć w Krynicy na starcie 150 tki 😉

 

Polub nas i podziel się 🙂

Najnowsze wpisy

Kategorie

Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *