Maraton Chojnik 2018

Chojnik to kolejny w moim życiu stary przyjaciel. Bieg, na który się czeka, i do którego się wraca, bo z każdym rokiem odkrywa przede mną nowe smaczki.

Tym razem padło na maraton.

Dwa razy biegłem już trasą Półmaratonu z Górką, a teraz nadszedł czas na poważniejszy wyzwanie. A wyzwanie jak na mnie poważne – 46 km, prawie 2300 przewyższeń, ale przede wszystkim ciężka, trudna technicznie i wymagająca trasa.

W zasadzie nie wiedziałem, czego się spodziewać. Trochę ponad tydzień przed startem wróciłem z trekkingu w Tatrach, gdzie nazbierało się 80 km i ponad 6500 tysiąca przewyższeń. Mogło pomóc, mogło zaszkodzić. Ale też Chojnik nie był dla mnie startem kategorii A, więc mogłem pozwolić sobie na eksperymenty.

Parę dni przed startem najbardziej martwiła mnie pogoda. W menu było coś pod 30 stopni i burze. A burzy w górach boję się najbardziej. Na szczęście w sobotnie poranek było delikatnie chłodniej, za to niestety duszno.

Na zawody wybrałem się wspólnie z biegowym kolegą Przemkiem. Ponadto na mecie przewidziane było spotkanie z  częścią mocnej grupy od Nocnych Wyryp, czyli Joasią, Olą i Tomkiem. A dodatkową atrakcją był fakt, że Joasia, startująca tego dnia na połówce obchodziła okrągłe, 18ste urodziny 🙂 A poza tym Chojnik obfitował w spotkania z biegowymi znajomymi z Zielonej Góry, bo biegaczowi łatwiej spotkać znajomego na zawodach, niż we własnym mieście 😉

9 rano, sobota. Stoję na starcie razem z małą grupą znajomych. Dookoła super atmosfera, ale już czuję ten szczególny, jedyny w swoim rodzaju nerw. To jest ta adrenalina, która tak uzależnia, tak nakręca…

Start, i ruszamy w górę. Najpierw luźny trucht, ale już wkrótce wspinamy się w stronę Chojnika. Najpierw fisiuję i wspinam się zbyt szybko, później jednak odpuszczam. O ile znam trasę Półmaratonu, biegłem to dwa razy, z dwa razy byliśmy tam nocą na treningach, to maraton jest dla mnie niewiadomą.

Pierwsze 5 kilometrów jest raczej luźne, są podejścia ale i można trochę pobiec. Zabawa zaczyna się po pierwszym bufecie, bo przez następne 5 km jest mniej lub bardziej ostro pod górę. Napieram mocno kijami, i udaje mi się nawet wyprzedzać ludzi. Wyniki pokazują, że między 5 a 10 kilometrem minąłem 35 osób, co mnie mocno cieszy. Później będę już kręcił się mniej więcej w tym samym miejscu tabeli, ale o tym potem 😉

Poniżej Petrovej Boudy drugi bufet, niezwykle sympatyczny, obsadzony Załogą Górską. Szybkie picie, arbuzy i pomarańcze i dalej.

Plan jest, żeby ponowne tankowanie bukłaka zrobić na Wysokim Moście, na trzecim bufecie. Potem znowu w górę, w stronę Czarnej Przełęczy, gdzie zamiast jak zwykle w prawo, w stronę Koralowej Ścieżki, skręcam w lewo. Krótko przed tym udaje mi się wyprzedzić moją biegową przyjaciółkę z Zielonej Góry, Malinę, ale zaraz po tym mija mnie na zbiegu. Będę Ją gonił aż do Śnieżnych Kotłów, gdzie ostatecznie mi się urwie.

Przede mną urokliwa Martinowa Bouda, i niedługo ohydna Labska Bouda, wstrętne schronisko z czasów komunizmu. A tuż za nim niespodzianka – wolontariuszem jest kolega z Zielonej, Abdul, który oprócz poczęstowania mnie pyszną colą robi mi fotkę 😉

A potem Śnieżne Kotły, a potem zbieg w stronę schroniska pod Łabskim Szczytem.

Tam zaczyna się kryzys: o ile do tej pory zbiegałem do dupy, to teraz nie idzie mi to totalnie. Szlak jest ciężki, dwa razy widzę krew na okrąglakach, a ja blokuję się i w zasadzie schodzę większość trasy w stronę Wysokiego Mostu. Parę osób wyprzedza mnie, parę doganiam ja, w tym uroczo przeklinająca zejście dziewczynę 😉 Ponadto schylam się żeby poprawić sznurówki i strzał: skurcz jak cholera, zwijam się i próbuję rozmasować udo.

Na szczęście jest już luźniej i biegnę w stronę trzeciego bufetu. Tam tankowanie bukłaka, owoce, godzina zapasu do limitu, ale zabieram się, bo staram się na bufetach przebywać jak najkrócej.

I zaczyna się mozolne napieranie pod górę. Koralowa Ścieżka jest wredna do zbiegania, ale nie pomyślałbym, że tak da mi czadu podchodzenie pod nią. Mega wilgoć w powietrzu, dosyć wysoka temperatura odczuwalna – to był prawdziwy test charakteru… Jedynym pocieszeniem był fakt, że mniej więcej znałem trasę w drugą stronę. Zdaje mi się, że minęła wieczność, zanim wdrapałem się na Czarną Przełęcz. Tam kierunek Śląskie Kamienie, przy których znowu próbuję poprawiać sznurówki… Tak, kolejny skurcz. Tym razem wyjście z niego zajmuje mi dużo dłużej, kuśtykam trochę, w tym czasie wyprzedza mnie sporo ludzi. Na szczęście już niedługo Petrova Bouda, a na zbiegu fotograf robi mi parę fajnych zdjęć. Zajechany, odwodniony, po skurczach, ale jak fotograf, to trzeba się uśmiechać 😉

Foto: Marcin Oliva Soto

A’propos odwodnienia: od pewnego czasu nie wchodzi mi ani izotonik, ani czysta woda. Sytuację ratują trochę owoce na punktach, ale nie zjem tego przecież paru kilogramów.  Zaczyna się zbieg, a ja zamiast rozpędzić się muszę uważać na tempo, bo przy wyższym zbiera mi się na wymioty, a poza tym czuje dziwne dreszcze. I zastawiam się do dzisiaj czy to było odwodnienie czy hiponatremia, czyli swego rodzaju przewodnienie. Faktem jest, że pierwszy raz od dłuższego czasu biegłem w upale bez pastylek saltstic, za to z izotonikiem w bukłaku.

Powoli jednak odrabiam straty. Ostatni bufet, napełniam już tylko softflaska czystą wodą, tak żeby można było polewać głowę. Wiem, co mnie czeka, więc spokojnie mijam kolejne zakręty, tasując się z zawodnikami z różnych dystansów. I w końcu widzę to, czego w zasadzie nie chciałem zobaczyć: schody na Chojnik 😉 Ostatni na trasie okrutny żart organizatorów, który znam z poprzednich edycji. Wbrew obawom idzie mi z nimi nieźle, więc już tylko w dół i w dół 😉 Mały korek przy Zbójeckich Skałach i zmęczony umysł prawie nie rejestruje dalszej drogi w dół. Ale już jestem na ostatniej asfaltowej prostej, meta, sympatyczny konferansjer, którego pamiętam z ZUKa, wstęga, która na mecie Chojnika zrywa każdy i euforia 🙂

SAMSUNG CSC

Na mecie zimnym piwem wita mnie moja ekipa 🙂 Na dłuższą chwilę przysiadam na skarpie, a dookoła rozkręca się mini imprezka urodzinowa Asi 😉

Krótko o biegu: pisałem już w relacji z połowki, ale powtórzyć muszę – świetna organizacja, mega energetyczni ludzie. Trasa porządna, górska, bez odpuszczania. W pakiecie buff, naklejka, izo i baton, wszystko to w torbie na szpej. Do tego parę foodtrucków na mecie do wyboru. No i najważniejsze – Gleba 😉

Tematów na przemyślenia co do mojego biegu mam tyle, że starczyłoby na osobny wpis. Ale sporo nowych doświadczeń, które miejmy nadzieję zaprocentują na Sudeckiej Setce, które już za dwa tygodnie. A w międzyczasie wrzucę jeszcze zaległy raport z Tatr 😉

Polub nas i podziel się 🙂

Najnowsze wpisy

Kategorie

2 komentarze

  1. Tomasz H
    07/06/2018
    Reply

    Grzegorz, przeczytałem Twój reportaż z Chojnika od deski do deski, czytając poczułem Twoje emocje i wysiłek który włożyłes w ten maraton. Świetnie opisane ze szczegółami, naprawdę przyjemnie się czyta.

    • Grzegorz
      07/06/2018
      Reply

      Tomku, dziękuję i zapraszam na kolejne wpisy ?

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *