Za górami, za lasami…
Tak naprawdę zastanawiam się, czy cokolwiek pisać. Kryzys twórczy spowodowany podejrzeniem, że tego nikt nie czyta daje się we znaki 😉 😀
W zasadzie wszystko było super oprócz wyniku 😉 Byłem dobrze przygotowany. Dwa treningi na trasie biegu. Dwójka koleżków do supportu i szoferowania. Spakowany odpowiednio wcześniej, względnie wyspany i wypoczęty – z tym akurat to ściema 😉 Ale już przywykłem, że w tydzień przed ultra, kiedy wypoczywać powinienem, zawsze zwali się na głowę jakaś kaszana.
Na starcie czułem się jak w domu. Masa znajomych, ciepły wieczór, wesołe pogaduszki. Ale też czułem już to wewnętrzne rozedrganie, nerw przedstartowy. Minęła 22 ga i w towarzystwie masy kibiców i wystrzałów fajerwerków ruszyliśmy najpierw na rundę wokół rynku, potem w las. Cały czas byłem spokojny, cały czas kontrolowałem wszystko.
Tempo nie jakieś zawrotne ale stałe, odcinki które kiedyś szedłem teraz truchtałem. Dookoła ciemność, za mną i przede mną światła czołówek, magia…
I tak w całkowitym spokoju dotarłem na 30 km, gdzie zaczęło się podejście na Chełmiec.
Siłą rzeczy zwolniłem, ale ciągle napierałem pod górę.
Chełmiec poszedł stosunkowo bezboleśnie, buła w rękę na bufecie i w dół. I w zasadzie wtedy poczułem, że coś jest nie tak. Dół brzucha (jelita?) skręcały się boleśnie uniemożliwiając sensowne zbieganie. Na stadionie przepak, zmiana koszulki i w drogę.
I w zasadzie z minuty na minutę gorzej. Dzikowiec robiłem siłą woli, tasując się z dwoma biegaczami.
Na górze przepak, chwila odpoczynku, pogaduchy z zawodnikami i wolontariuszami i w drogę. Już się pogodziłem z tym, że odpuszczam na 72 gim kilometrze. w zasadzie chodziło mi już tylko o zminimalizowanie strat.
Od czasu do czasu próbowałem jeszcze poderwać się do walki, powalczyć. Kończyło się albo skurczami żołądka albo wymiotami. Dlatego koniec końców odpuściłem i w trybie zombie podążałem do mety.
Nie żebym narzekał – widoki były przednie.
Ogólnie wszystko działało – poza żołądkiem 😉 Nie miałem żadnych odcisków, otarć. Pod koniec chciałem tą notkę zatytułować “Najdłuższy trening świata” bo w pewnym momencie tak się poczułem. Tak czy tak Sudecka miałą być startem kategorii B, sprawdzić siebie, szpej itp W poniedziałek nie czułem już bólu lub ciężkości nóg. Forma była.
Co nie zagrało? Obstawiam albo izotonik, albo węglowodany w nadmiarze ogólnie a na końcu nerwy. Każde z tych wyjaśnień jest wielce prawdopodobne. Na szczęście przed Ultrakotliną 140 mam jeszcze parę dłuższych treningów, więc będzie czas i możliwość przetestować inne jedzenie.
Na koniec podziękowania dla moich dwóch supporterów. Dawid, Alex – dziękuję Panowie. To był dobry dzień i wjazd, także dzięki Wam.
Co następne? Już za tydzień Koleżeński maraton w Żarach 😉
Tak było tam rok temu: http://biegam-i-mysle.pl/urlop/
Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz