Coś się kończy, coś zaczyna 😉
Śmiesznie, bo tak naprawdę się nie kończy.
Ani nie zaczyna.
Ale Nowy Rok stanowi jakąś magiczną, psychiczną granicę. Tak, jakby po przeskoczeniu wskazówek zegara o północy w Sylwestra licznik zaczął pracować na nowo. Zapomnielibyśmy o ‘przebiegu’, zużyciu ciała, mijających latach…
I każdy biegacz za punkt honoru stawia sobie wykręcenie jak największej ilości tych naszych ukochanych kilometrów. Nie ukrywam, ten post zrodził się początkowo ze swego rodzaju zazdrości. Widzisz u koleżanek i kolegów wyniki z gatunku 3000+ (Magda i Marcin pozdrawiam 😉 ) i zastanawiasz się, co ze mną kurna jest nie tak 😉
A potem przychodzi refleksja. Od lat paru robię w zasadzie podobny progres co roku. Kilometrów jest więcej o 70 lub 100 niż rok wcześniej. Mi to wystarcza. Bo te kilometry są wydarte życiu. Bo każda z godzin spędzonych na treningu, a było ich 368, czyli ciągiem 15 dni to taka mała ucieczka od życia codziennego…
Jest plan na zwiększenie tej liczby, delikatne, coś pod 2500 tysiąca w następnym roku. Ale nie więcej – nie sądzę, żeby wybieganie większej ilości kilometrów dałyby dużo większy efekt. Dwie rzeczy kuleją, i nad nimi popracuję – waga i siłka. Waga powoli spada, keto fajnie wchodzi. Siłowo pójdę w kierunku simple & sinister, czytam właśnie ponownie książkę, aby sobie temat porządnie odświeżyć. No i joga w moim przypadku to mus – efekty jeśli chodzi o biodra widać praktycznie po paru dniach. Siedzenie przy biurku to przekleństwo dnia codziennego…
Generalnie ciekaw jestem tego 2019. Szykuje się rok zmian… A każda zmiana jest dobra, i każda to kolejne doświadczenie…
Wczoraj miałem fajny dzień. Pogody może na bieganie może nie było. Na morsowanie tym bardziej. Ciepło, wiało, duża wilgotność. Ale to właśnie hartuje ducha i ciało, i sprawia że na gębie pojawia się uśmiech 😉
Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz