Ano tak, na fali endorfin płynących we krwi po wczorajszym dniu czuję się, jakby tych latek było mniej na liczniku 😉
Pomysł na łamanie życiówki w maratonie wziął się ze złości. Na pandemię, wirusa, brak startów i Rzeźnika, który miał się odbyć, ale koniec końców wyszedł z niego jak na mój gust trening w Bieszczadach za grubą kasę. Jak już pisałem ostatnio, szukam motywacji, a idea łamania 5 godzin w płaskim maratonie była dla mnie sporym wyzwaniem.
Pomysł zaczął nabierać realnych kształtów, kiedy pochwaliłem się nim na messengerze mojemu biegowemu kompanowi Mariuszowi. On nie dość, że namówił mnie do próby łamania 4 godzin, to jeszcze zaoferował się pobiec ze mna jako pacemaker. Potem dołączyła Ola, moja partnerka od Rzeźnika, a Bogdan zaoferował swoje usługi jako mobilny punkt odżywczy. Praktycznie w dniu biegu do grona biegaczy dołączyli jeszcze Paweł i Marcin.
Ja miałem najprostsze zadanie 😉
Miałem tylko zamknąć dziób i biec 😉 Byłem prawie jak Kipchoge, tylko miałem biec dwa razy wolniej 😉 Mariusz pilnował, żebym się nie odzywał i nie tracił oddechu niepotrzebnie. Pilnował, żebym nie stawał na punkcie, tylko podbiegał wcześniej i wymieniał flaski tudzież brał żele. Obok w ramach dodatkowej motywacji biegła Ola, wspomagając od czasu do czasu chustą do otarcia potu. Paweł już prawie na początku wyrwał do przodu, ale gonienie Go było dodatkową motywacją. Marcin biegł z tyłu ze swoim planem na trochę wolniejszy bieg.
Osobny sztos to obsługa biegu przez Bogdana 😉 Co 5-6 kilometrów napotykaliśmy Jego auto, rozstawiony stolik, wyłożone żele i napoje. Po prostu pełna profeska, czułem się jak na prawdziwych zawodach 🙂 Bogdan, jeszcze raz pięknie dziękuję 🙂
A jak sam bieg?
Początek z góry, więc luźno, Pogoda idealna, lekkie zachmurzenie i nie za ciepło. Do 20go kilometra bez historii. Lecę, zamykam dziób i próbuję się nie śmiać z pogaduszek Oli i Mariusza 😉 Po 20 kilometrze postój, 30 sekund przerwy na siku wykorzystuję na zjedzenie żela. Lecimy równym tempem, ale zaczynam powoli czuć zmęczenie. Im bliżej 30go kilometra, tym jest ciężej. Koło 28go kilometra zaczyna się kryzys, widzi to Mariusz i sam z siebie daje mi żel. Potem zjazd koło 35go kilometra, koło 38go dostaję następny żel. Krytyczny jest 41 kilometr, najwolniejszy w całym biegu. Siada głowa, za blisko mety i już odpuszcza motywacja. Na początku 42go kilometra Mariusz z Olą pozwalają mi biec z przodu, a Mariusz obiecuje bluzgać mnie porządnie, żebym się wziął do biegania 😉 Widocznie mam stracha, bo sam się dziwię, jak mocno udaje mi się wyrwać do przodu pomimo zmęczenia 😉 O dziwo ten kilometr okazuje się być najszybszy w całym biegu 🙂
Potem meta, zmęczenie i szczęście 🙂 Maraton oczywiście nieoficjalnie wychodzi w 3:54:36, ponad godzinę szybciej niż kiedykolwiek 🙂
Oczywiście sztuczny wynik.
Trasa idealna, praktycznie płaska, chociaż końcówka lekko pod górę. Większość w lesie, idealna temperatura. Osobisty pacemaker i punkty odżywcze 🙂 Czy mógłbym to powtórzyć w warunkach prawdziwego maratonu? Z dzisiejszej perspektywy wiem, że mógłbym jeszcze urwać minutę – dwie z wyniku, niesiony atmosferą biegu i pewnością siebie, której nabrałem. Patrzę na tętno i widzę, że jeszcze był zapas, jeszcze nie dojechałem do swojej granicy.
Czy chcę to powtórzyć? Chyba nie, jednak płaski, szybki asfaltowy maraton niszczy bardziej niż 70 km w górach. Ale może za jakiś czas znowu mi odbije 😉
Jeszcze raz podziękowania. Dla Mariusza, że przekonał mnie do walki o czas z pozoru dla mnie nieosiągalny. Dla Oli za pomoc. Pawła i Marcina za towarzystwo. Bogdana za niesamowitą pomoc. Osobne podziękowania dla mojej trenerki, Olgi Łyjak, której już najwidoczniej nie dziwią moje durne pomysły 😉 A przede wszystkim widzę skuteczność treningu: trochę ponad 3 tygodnie przygotowań, złamane 4 godziny i niesamowita regeneracja, bo dzień po biegu praktycznie już nic nie boli.
Aha, jeszcze jedno.
Koszulkę zgarnia Bogdan, będący ze swoim typem najbliżej wczorajszego wyniku 🙂 Niedługo relacja z wręczenia nagrody 🙂
Brawo ??
dziękuję pięknie 🙂
Noooo….:)) Gratuluję! Nie doceniłem zacięcia.Brawo!