Ultrakotlina 2019

Musiałem trochę dojrzeć do tego wpisu. Tak fizycznie, jak i przede wszystkim fizycznie…

 

Dlaczego 2019 a nie 130 w tytule?? 

 

Bo wrócę na tą trasę… i czuję, że niejeden raz… Pomijając już sam fakt, że będę chciał zrobić tą trasę na raty w ramach treningu, parę razy najlepiej. 

Zaszedł mi ten bieg za skórę.  Siłą rzeczy mam z nim do pogadania, ale ciągle mam przed oczami te widoki, ciągle czuję tą świetną atmosferę i cały czas nie mogę się doczekać przyszłego roku…

Ale od początku… 

Do Szklarskiej Poręby wyruszyliśmy w piątek razem z moim kompanem i supporterem Dawidem. Wypróbowana meta do spania, wypróbowana pizza na kolacje, potem pakowanie. Potem pakowanie, nawet dobrze pospałem w nocy.  Pogoda na sobotę zapowiadała się idealna. Cóż mogło pójść nie tak?? Jak się okazuje wszystko ?

Tak naprawdę nie wszystko poszło nie tak.

Ale generalnie skończyło się klęską.  A zaczęło od tego, że od początku prześladował mnie pech. Ładowany całą noc garmin, włączony paręnaście minut przed startem pokazuje pustą baterię.  Do dzisiaj zachodzę w głowę jak to się mogło stać. Ale jestem na to przygotowany, powerbank i kabel, i tak miałem go doładować w trakcie biegu. Ale pojawiają się nerwy…

Start jeszcze po ciemku.  Sporo znajomych, kop w tyłek od Dawida i ruszamy. Trasa znana z ZUKa jakoś dziwnie wygląda bez śniegu ? Plan zakłada, że początek musi być dosyć żwawy.  Limity na początku nie są łaskawe, więc nie ma obcyndalania się. Jednocześnie walczę z powerbankiem, i garminem e-trex, który nagle postanowił się wyłączyć.  Następna zagadka.

Po paru kilometrach następne kłopoty. 

Zawiesza mi się kamera. Aby ją zresetować wyjmuję ją z uchwytu, jednocześnie psując go ☹ kamerkę wkładam do torby z przodu, co w przyszłości spowoduje spore kłopoty…

Ale na razie napieram.  Idzie dobrze, zaraz świt i zdaje się jakby po paru minutach wędruje w górę od Kamieńczyka w kierunku Hali Szrenickiej.  Wieje, więc przy schronisku ubieram się cieplej.

U góry wieje mocniej, ale też wychodzi słońce więc nie jest najgorzej. Czuję się trochę jak na ZUKu, tylko bez śniegu. No i w końcu widzę, gdzie biegnę ? Mijam Śnieżne Kotły i zaczyna wiać mocniej. Mocne słońce, piękne widoki, po prostu świetny dzień.

Część trasy lecę ze dwoma braćmi, Maćkiem i Łukaszem, miło się gaworzy,  fajni kompani. I jakby od razu Śnieżka. Dopiero wtedy dowiaduję się, co to znaczy WIATR ?

W zasadzie mógłbym się na tym wietrze położyć ?

Uwielbiam Śnieżkę,  ale taki wiatr trafił się mi o dziwo pierwszy raz. Brnę pod górę, nawet nie mogę liczyć na kijki bo wiatr zwiewa mi je pod nogi ?

I już Śnieżka,  i od razu w dół.  Powiedziałbym, że pędzę ale to nieprawda.  Zbieg do Jelenki ciągnie się niemiłosiernie. Masa turystów korzystając z pięknej pogody ciągnie pod górę.  Do tego masa kamieni, a ja jakoś w tym roku nie miałem czasu na treningi w Karkonoszach. Na szczęście tyłek ratują mi Olympusy,  ale i tak zbieram tragicznie wolno. 

Tuż przed Jelenką zatrzymuje się żeby zdjąć większość ciuchów,  bo zaczynam się gotować. Ciepły dzień, obok gromada ludzi i piknik na trawie. Nie zauważam, kiedy wypada mi kamera. Zauważam jej brak z 200 metrów poniżej,  wracam, ale kamerki już nie ma. Nie ma też ludzi którzy piknikowali obok…

I wszystko wtedy zaczyna się walić. 

Szukam kamery, pytam ludzi, pytam w schronisku. Nic. Tracę czas, a przede wszystkim tracę nerwy… Zaczynam gonić Maćka i Łukasza, a i powoli zaczynam gonić też limit. Obok czasu straconego na poszukiwania z dwa razy błądzę,  trasa jest oznaczona nieźle ale rzekłbym czasami nienachalnie, brakuje czasami dwóch – trzech taśm w wątpliwych miejscach. 

Zaczynają się problemy żołądkowe. Boli, a ponadto przestaję przyjmować żele i co najgorsze płyny.  Przed czterdziestu kilometrem doganiam braci, a nawet ich przeganiam gnając w dół aby zdążyć na punkty.  Dodatkowe nerwy…

Na punkcie zmiana butów i skarpetek, na jednym palcu robię się pęcherz, ale tragedii nie ma. I zaczyna się walka z żołądkiem. Ból, próby wymiotów, w zasadzie nie mam czym więc nie ma ulgi. Żołądek jest wręcz skręcony, nie mogę biec. W głowie pojawia się myśl, żeby zejść na 58 kilometrze. Końcówkę właściwie idę z Mateuszem, jednym z orgów Chojnika. Ekipa Chojnika robi punkt w Janowicach. Podobno ma być pomidorowa, nie mogę się doczekać. 

Na punkt wchodzę z myślami o zejściu z trasy. Przeszkadza mi w tym świetna atmosfera panująca na nim. Doping dzieci z przeszkadzajkami,  super wolontariusze, no i jest pomidorowa ? a poza tym jest i Dawid, i pół piersiówki wiśniówki własnej roboty (dzięki Lenie z zielonogórskiej Biegostacji). No i browar ?

Cały ten zestaw ratunkowy powoduje, że odżywam.

Siadam na moment odpocząć. Zakładam plaster na palec, ubieram się bo idzie wieczór i w drogę. Się ściemnia ?

Najpierw trochę ulicami Janowic, przez moment prowadzi mnie sympatyczna dziewczyna na rowerze, która ściągnęła już część taśm. Za moment skręcam w las, po drodze ściągając część ciuchów,  bo dogrzało ? Przez moment kluczę, bo nie ma taśm, a track jest dosyć nieczytelny, ale już po chwili ruszam pod górę, mając po lewej stronie całą Kotlinę Jeleniogórską, która zaczyna spowijać noc… Jeden z tych momentów z cyklu: szkoda że Państwo tego nie widzą… Zdjęcie nie wyjdzie, a słowa nie oddadzą…

Ale za moment już ciemny las i prę pod górkę.  Mała drobna kiepka na profilu trasy okazuje się mocnym podejściem,  które wysysa ze mnie świeżo odzyskane siły. Odcina mnie znowu, i znowu nic nie jem i nie piję, a  żołądek zaczyna wariować. W zasadzie też powoli tracę arytmetyczne szanse na utrzymanie się w limicie.  Dzwonię do Dawida i uprzedzam, że kicha i żeby się raczej szykował na wejście. 

Zbiegam do Radomierza i tam, po niekończących się metrach asfaltu docieram do skrzyżowania z droga z Jeleniej do Kaczorowa. Jest ciemno, jestem odcięty, nie widzę żadnej taśmy,  jedynie e-trex pokazuje, że trzeba przeciąć drogę i nabierać w las. Boję się tego, zaczyna mi się mieszać w głowie i odpuszczam pomysł, żeby dolecieć przynajmniej do 80go kilometra. Siadam na poboczu, wysyłam Dawidowi pozycję i z nerwów i złości chyba trochę płaczę, przez sekundę ?

68,4 kilometry, 14 godzin.

Coś poszło nie tak. Nerwy? Na pewno. Niedotrenowanie? Też,  chociaż nogi już w niedzielę przestały boleć, więc kilometry wybiegane na treningach były odpowiednie.  Na pewno zabrakło treningów w Karkonoszach, żeby stopy przypomniały sobie, jak bolą kamienie. Ale też w roku narodzin mojej Córki nie spodziewałem się, że uda mi się zrobić sporo wyjazdów.

Co na pewno było nie tak? Bieg na limit. Byłem za wolny, i straciłem szansę na wygrzebanie się z kryzysów w limicie, bo zapas był za mały. Kamerka i żołądek nie są tu wytłumaczeniem. 

Ale ten dzień był piękny,  i jestem wdzięczny za każdą jego sekundę. Wielkie dzięki dla Dawida, którego obecność uratowała mi tyłek.  To gość, na którego zawsze można liczyć, nie tylko biegowo…

Plany na przyszłość? Za jakiś czas będą w podsumowaniu,  które się powoli w głowie pisze ? Ale na razie przede mną ostatni start sezonu, w ostatnie dni listopada – czyli mój ukochany Leśnik.  A wkrótce zaległa relacja z żarskiego Crossu po Zielonym Lesie.

zdjęcie: bikelife.pl

Polub nas i podziel się 🙂

Najnowsze wpisy

Kategorie

Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *