Półmaraton Chojnik 27.05.2017

Półmaraton Chojnik 2017, czyli małe wielkie kroki 😉

Mój świat składa się z postępów dokonywanych małymi kroczkami. Brak w nim spektakularnych zmian, dramatycznych wydarzeń, nagłych zwrotów akcji – dobrze, źle? Nie wiem 😉 I właśnie Półmaraton Chojnik to coś, co strategię małych kroków potwierdza. Dlaczego? Przecież to tylko niecałe 8 minut urwane na wymagającej trasie w stosunku do roku 2016… O tym poniżej 😉

Początek.

Sobotni poranek. Budzę się świeży i wypoczęty, no prawie – spałem u Siostry, a ja słabo śpię w innych niż dom miejscach, a i wiadomo – stres przed startem daje znać o sobie i nie śpi się tak dobrze, jak zwykle. A ja dodatkowo ze spaniem mam problemy, o czym pewnie kiedyś będzie osobny wpis. Do tego drobiazg, który później urośnie do rangi problemu – dzień wcześniej nogi pogryzły mi meszki, co powoduje delikatny dyskomfort.

Pierwszy delikatny kroczek – zgodnie z planem udało mi się wypić tylko jedno piwo ze Szwagrem, a nie na przykład parę 😉 Chociaż przyznam, że parę lat wcześniej po paru takich piwkach ze Szwagrem zrobiłem wymarzoną życiówkę na Półmaratonie Jaworskim – być może więc nie do końca należy skreślać ten środek treningowy.

Wyruszamy w drogę. Na szczęście czeka nas zaledwie godzinna podróż. Razem ze mną jedzie moja Siostra, która jak sama mówi będzie chciała zmieścić się w limicie – Półmaraton Chojnik z Górką to półmaraton tylko z nazwy – biegacze przyzwyczajenia do “asfaltowych” dystansów zastaną tu prawie 29 kilometrów trasy i ponad 2000 metrów przewyższenia. Szybki odbiór pakietów i stajemy na linii startu. Rozmowy ze znajomymi, fotki i ruszamy w górę.

Plan na ten bieg to: nie zagotować się na początku, popracować nad techniką zbiegów, a przede wszystkim zadbać o nawodnienie, bo 26 stopni i bezchmurne niebo gwarantują małą saunę po drodze. Start treningowy, ale jeśli uda się coś urwać w porównaniu do zeszłego roku, to dobrze.

Chojnik to pierwsze 12 kilometrów prawie wyłącznie pod górę.

Powoli, ale stałym tempem napieram pod górę, Czasem wyprzedzę kogoś, czasem ktoś wyprzedzi mnie – ale nie zwracam na to uwagi,cały czas do przodu. Na pierwszym bufecie dwa kawałki arbuza – odkrycie, zawsze go omijałem, a niesamowita świeżość – i paręnaście minut napieram ze znajomą z Zielonej Góry, która towarzyszy kolejnej debiutantce. Tempo wolniejsze, więc urywam się im i dalej w górę.

Chojnik to widoki, widoki i jeszcze raz widoki.

Oczy latają dookoła, nie słucham muzyki bo żal zakłócać ten obraz w głowie sztucznymi dźwiękami.

Co pół godziny opaska wibrowaniem przypomina mi: “weź pigułkę” 😉 wtedy pastylka saltstick, łyk wody i dalej w górę. To kolejny mały kroczek – w końcu udaje mi się zapanować nad nawodnieniem, a to moja największa pięta achillesowa. W zasadzie wypoczęty docieram do drugiego bufetu a jednocześnie najwyższego punktu na trasie, gdzie oprócz arbuzów poczęstowany zostaję naparsteczkiem wiśniówki 😉

Potem zbieg.

Tutaj mały błąd – na dużych kamieniach, przy sporym spadku wyprzedzam grupkę zawodników, którzy schodzą zamiast zbiegać – i z perspektywy czasu to byłaby dobra decyzja, czwórki dostają czadu niesamowicie, a za jakąś godzinę ci biegacze wyprzedzą mnie, kiedy będę walczył z bólem mięśni czworogłowych. Do tego ugryzienia meszek urastają do rangi problemu – lewa noga puchnie dosyć poważnie, a w miejscach ugryzień tworzą się spore pęcherze. Leciutko kuśtykam, ale skoro to nie kontuzja to bólem się nie przejmuję i lecę dalej. Tu znowu udaje wyprzedzić parę osób. Szybkie tankowanie na bufecie, arbuz, słuchawki na głowę i w dół 🙂 Trasę pamiętam z zeszłego roku więc już nie czas na podziwianie widoków, trzeba nadrobić trochę czasu 😉 Po drodze jeszcze męczący podbieg pod Zamek Chojnik, później schody, sporo osób przysiada po drodze na nich, bo upał wykańcza. Ale w końcu jest, zamek Chojnik, który miga mi w locie 😉

Teraz wiem, że będzie już tylko w dół.

Trochę szutrów, trochę kamieni, na koniec męczący asfalt i patelnia pełna palącego słońca i jestem na mecie. Zadowolony i szczęśliwy, sam nie wiem, czy bardziej dlatego, że większość biegu poszła zgodnie z założeniami, czy dlatego, że trochę ponad 4 godziny mogłem obcować z pięknem przyrody, ścigać się bardziej sam ze sobą niż z innymi biegaczami i czasem. Ale jednak jakaś forma rywalizacji jest dla mnie ważna, a fakt, że do mety docieram szybciej niż w zeszłym roku, do tego w duże lepszym “stanie technicznym” sprawia, że medal i piwo na mecie smakują wyśmienicie 🙂

Krótko o biegu:

oprócz półmaratonu można pobiec jeszcze maraton, i bardzo wymagające ultra. Świetna organizacja, mili wolontariusze, na punktach tak jak miało być, ze szczególnym wskazaniem na wiśniówkę 😉 W pakiecie buff, a na mecie konkretny posiłek – chyba z 5 foodtrucków do wyboru, jeden także wege, natomiast ja postawiłem na pewniaka z zeszłego roku i dostałem całą michę kaszy z gulaszem, uzupełnioną uwarzonym specjalnie na ten bieg piwem o jakże znaczącej nazwie – Gleba 😉

Aha, i Siostra cały czas kontrolując bieg zmieściła się w sześciogodzinnym limicie – wyniki iście z Hollywood – 5:59 😉 😀

Słowem: polecam, i za rok na pewno zawitam znowu na Chojnik, ale tym razem już na coś dłuższego…

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Polub nas i podziel się 🙂

Najnowsze wpisy

Kategorie

Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *