30 Sudecka Setka, czyli 100 to nie 72 ;)

Długo zastanawiałem się, jak podejść do tego wpisu.

Bo nie lubię ckliwych historii, rzygania tęczą i takich tam. Nie lubię też laurek, ale choćbym nawet i nie chciał  – a chcę – to zwykła, ludzka przyzwoitość każe mi taką napisać.

W sobotnią noc, kiedy po całej nocy i połowie dnia napierania wokół Boguszowa powróciłem już do domu, i z Tomkiem Kaszkurem, autorem najlepszej relacji o Sudeckiej* krótko rozmawiałem na fejsie, przypomniałem sobie, co wpadło mi do głowy gdzieś na 42 km, czyli na stadionie. Boguszów – Gorce to taki Przystanek Alaska, tylko nie ma łosi ani reniferów 😉 Młode nie znajo, ale ten serial to taka piękna widokówka z miasta gdzieś na uboczu, w otoczeniu pięknej przyrody. Miasteczka, gdzie każdy zna każdego, gdzie ludzie pomagają sobie, a mniejsze lub większe problemy nie burzą sielanki wokół.

Ale od początku.

Do tegorocznej Setki podchodziłem z wyjątkową ostrożnością. Mam już za sobą dwa nieudane podejścia: dwa lata temu wykończyła mnie pogoda i za ciasne buty, na stadionie nie widziałem sensu biec dalej. Rok temu dotarłem do 72 kilometra, ale słabe przygotowanie i zajechane buty sprawiły, że na tym punkcie zakończyłem zabawę.

W tym roku zatem była to już sprawa honorowa 😉       

Do Boguszowa zawitaliśmy wraz z Żoną i Synem w piątek około godziny 18stej. Pakiety odbiera się szybko i sprawnie, do 20stej trzeba zostawić przepaki. W pakiecie koszulka, buff, dwa foldery o Boguszowie (o jednym więcej potem), czekolada, naklejka na samochód, pasta do zębów, a wszystko to w fajnej, lnianej torbie.

Potem szybko na stadion. Tam parkujemy auto i rozkładamy namiot. Dookoła nas rozrasta się zresztą szybko całe miasteczko namiotowe, gwarne i wesołe. Są znajomi z Zielonej Góry i nie tylko, chłodno, ale słonecznie, zapowiada się świetna pogoda do biegania.

 

 

Udaje mi się nawet złapać z pół godzinki snu, i zaraz większą grupą wyruszamy na nieodległy rynek, z którego o 22giej ruszymy w ciemną noc. Robi się zimno, w nocy w menu ma być pomiędzy 6 a 8 stopni.

Ostatnie fotki, kop w tyłek od rodziny i start. Dookoła pokaz ogni sztucznych, wesoła atmosfera, początek jest zawsze luźny 😉 Ale już zaraz pierwsza górka i w las, lekki korek, potem mijamy stadion i w dół. Stosunkowo szybko, ale emocje grają, więc pozwalam sobie na luźny bieg. Na początku biegnie nas trójka, Gabrysia, Tomek i ja, potem Gabrysia popędzi do przodu, a ja ja potowarzyszę Tomkowi, dla którego jest to debiut na dystansie maratońskim, do tego jeszcze w górach.

I zaczyna się magia…

Dookoła ciemność, niebo raz gwiaździste, raz zachmurzone. Przed nami i za nami światła czołówek, co jakiś czas pomimo późnej pory gorący doping kibiców. Na otwartych przestrzeniach widać z daleka rzędy światełek, w lesie jest ciemno, ale za to cieplej. Jak się później okaże, już do północy pierwsze 10 osób ze względu na warunki wycofa się z biegu.

Mi, a w zasadzie nam jest ciepło 😉 Przy podejściach udaje się trochę pogadać, po płaskim i na zbiegach truchtamy lub biegniemy. Czuję się naprawdę świetnie, ale obawiam się że jest za szybko, zwalniam i zwalniam. Proponuję Tomkowi, żeby wyrwał do przodu, On jednak decyduje się zostać. I tak góra / dół / góra / dół, kolejne bufety pachnące ogniskami i zaczyna się mozolne podejście na Chełmiec.

Fot. Tomek Haleszczuk

 

Tym razem widzę, że jest dużo szybciej niż rok temu…

Jest dosyć ciemno, a  zwykle na tym podejściu byłem w momencie, kiedy zaczynał się świt. Ale świt już blisko, robi się przeszywająco zimno. Po wielu serpentynach, niczym na Drodze Mirka przed Smerkiem w końcu docieramy na szczyt Chełmca. Bułka, herbata jedna, druga i trzecia, tak żeby się rozgrzać. Ale wyziębiamy się szybko, trzeba spadać na dół. Zbieg  wydaje się trwać chwilkę i już po chwili mijamy bramę stadionu. Tomek biegnie przekroczyć linię mety na swoim pierwszym maratonie, ja też przekraczam, ale zaraz po tym odbijam w prawo do namiotu, przebrać się i zmienić buty.

Krótka chwila pogadanki z najlepszym spikerem w tej części Europy, czyli Tomkiem Hucałem – powinienem to odmienić czy nie? 😉

I już lecę dalej. Cały czas jest jeden wielki plus – wiem, co będzie dalej. Przynajmniej do 72 kilometra 😉 To jest też wielki minus – wiem, że na 72gim kilometrze mogę wycofać się bez większych konsekwencji, będąc tam klasyfikowanym. Ale też od początku jestem nastawiony, że tam tylko coś zjem i wypiję, a potem dalej. Można powiedzieć, że sytuacja serialowa – byłem tam już dwa razy, i całkiem po ludzku chcę wiedzieć, co będzie dalej 😉

Ale najpierw 53 kilometr, i truskawka na torcie: Dzikowiec. Tam naprawdę zaczyna się trasa Sudeckiej Setki.

Tu się szczerzę, że niby dobrze i że fajnie i takie tam 😉

Mocno pod górę, miejscami prawie pionowo, nie wyobrażam sobie rowerzystów zjeżdżających tam w dół. Na tą górkę jest tylko jeden sposób: powoli, systematycznie napierać w górę. I znowu czas płynie jakby szybciej, na górze melduję się stosunkowo mało zmęczony. Szybki bufet, potem dalej w drogę. Góra / dół, piękne widoki, singletrack granią – po prostu sam miód 🙂 To właśnie po to biega, żeby wspiąć się na górę, nabrać w płuca głęboko powietrza i zachwycić się w duszy głęboko widokiem i życiem 🙂

Kolejny bufet, na którym zatrzymuję się dosłownie na moment – tasuję się z paroma biegaczami, a  chcę wyrwać do przodu i spędzić jedną chwilkę samotnie w lesie 😉 Ledwo rejestruję mijające widoki, jestem już skoncentrowany na celu. A celem jest 100 km. Po paru kilometrach zmuszony jestem zatrzymać się na moment sprawdzić lewą stopę – na dużym palcu robi się już spory pęcherz. Duży plaster ze starości nie chce się przylepić, przyklejam dwa małe, a w międzyczasie wyprzedzają mnie ci wszyscy, których tak żmudnie wyprzedzałem przez ostatnie kilometry 😉 Tuż przed 72 kilometrem zaliczam mocny kryzys, ale telefon do Żony i cola na punkcie skutecznie odganiają złe myśli. Bułka do dzióba, druga do plecaka i ruszam w górę. Teraz zaczyna się Nieznane…

W zasadzie na profilu trasy po 72 kilometrze jest tylko jedna większa górka, plus parę małych. Ale to właśnie ta góra, Sucha Góra nomen omen skutecznie wysusza moje siły. Typowy błąd nowicjusza: pierwsze połowę, a szczególnie maraton do stadionu zrobiłem zdecydowanie za szybko. Wydawało mi się, że mogę góry przenosić, ale trzeba było jeszcze zwolnić i inaczej rozłożyć siły. Z zazdrością patrzę na dwóch zawodników, którzy luźnym biegiem mijają mnie gdzieś po 80tym kilometrze – oni potrafili to zrobić, a teraz nie widać po nich większego zmęczenia. Ale wszystko jest nauką, więc tą też notuję sobie skrzętnie na później.  Wychodzi też bzdurne przekonanie, że po 72 km już TYLKO 28 km, coś na zasadzie że maraton to tylko dwa półmaratony. Nie, te dwadzieścia kilka kilometrów całkowicie odmienia charakter wysiłku.

Pomimo wolnego tempa udaje się minąć paru zawodników, szczególnie  pozdrawiam biegacza, którego mijałem gdzie po 90tym kilometrze – od 70go kulejąc i podpierając się kijami zdąża uparcie do mety, żeby odebrać medal…

Prawie równo z 90 tym kilometrem pęka pęcherz na palcu…

Ból daje się we znaki, gdzieś tam plaster jeszcze haczy o ranę, i wiem, że jak na mecie zdejmę skarpetki, będzie mała masakra 😉 Ale to będzie potem, teraz jest jeszcze parę górek do zrobienia. Wolno ale systematycznie prę do przodu. Już się nic nie stanie, endorfiny grają i w końcu widzę znowu ulice Boguszowa. Małe zwiedzanie miasta, jeden okrutny żart orgów, którzy zaraz przy stadionie, kiedy każdy czuje już metę kierują biegaczy jeszcze w las, ale nawet to nie psuje mi humoru 😉 Przed metą zmuszam się jeszcze do biegu i JEST 😀

Niecałe 18 godzin. Pierwsza Stówka w życiu. Jestem dumny z siebie, na analizę błędów przyjdzie czas później 😉

Niestety jest chłodno, więc porzucamy pomysł nocowania do niedzieli. A szkoda, bo dużo ludzi chciało zostać i myślę, że zrobiłaby się z tego fajna imprezka, ale pogoda ich pogoniła. Pod prysznicami ciepła woda, mogę więc trochę dojść  do siebie. Wymęczony rozcinam jeszcze głęboko mały palec u felernej lewej stopy o śledzia przy namiocie, Pani Marysia, dobry duch ze stadionu ratuje mnie plastrem i kierunek Pub Baryt, schabowy z pakietu plus zimne piwo 🙂 Uczciwie zarobione 😉

Jedzenie i picie zagrało, izotonik własny, na punktach isostar w puszce, bułki i owoce. Co pół godziny saltstick, zero skurczy. Dopiero przed Dzikowcem łyknąłem coś z kofeiną, i to też był dobry pomysł, żeby od razu od niej nie zaczynać.

Do 42 km altry lone peak, zmienione potem  na altry olympus. Od 42 km wziąłem też kijki. Bez bukłaka, tylko flaski. Sprzętowo zagrało wszystko, pęcherz był wynikiem zbyt luźnego zawiązania buta, w którym za bardzo latał na zbiegach palec. Też nauczka.

Organizacyjnie świetnie jak zwykle,  nocowanie na stadionie strzał w dziesiątkę, a dodatkowo jeszcze mała niespodzianka w folderze reklamującym bieg – czyli cytat z bloga, z wpisu o poprzedniej edycji Sudeckiej:


wpis tutaj: http://biegam-i-mysle.pl/sudecka-setka-2017/

Nie jest to co prawda jak w przypadku Tomka wazon od orgów, ale tak czy tak micha mi się jeszcze do dzisiaj cieszy 😉

Krótko: drodzy Organizatorzy, Wolontariusze, Tomek Hucał, mieszkańcy Boguszowa – dziękuję za wszystko 🙂 widzimy się za rok 🙂

p.s. I jak zwykle przez Was będę musiał odpuścić 3 x Śnieżka, bo się terminy pokrywają 😉

 

*http://runaroundthelake.blogspot.com/2016/06/sudecka-100-relacja-z-28-edycji-nocnego.html

Polub nas i podziel się 🙂

Najnowsze wpisy

Kategorie

Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *