Historia jednego zdjęcia. *
Jestem jedny z wielu biegaczy – amatorów. Ludzi, którzy próbują, czasami desperacko wręcz łączyć treningi z życiem codziennym. Z pracą zawodową, z rodziną, wychowaniem dzieci…
Trening biegacza to nie tylko endorfiny, uniesienia podczas długiego biegu, piękne widoki… To często gęsto mozolne klepanie kolejnych kilometrów, treningi o dziwnych, często zwariowanych porach. To próby połączenia wyjazdów rodzinnych ze startami lub długimi treningami. To w końcu próba wytłumaczenia Żonie, po co nam kolejne buty biegowe 😉
Ostatni czwartek. Przed 6 rano ruszam w las. W planie podbiegi. To trening bez uniesień. Po prostu trzeba wyklepać perfidnie mówiąc te podbiegi, bo to jeden z wielu treningów, który ma doprowadzić mnie do celu. Dobiegam do mojej ulubionej “pętli podbiegowej”. Zbieram się w sobie, żeby ruszyć pod górę, bo podbiegi średnio lubię 😉
Wtedy podnoszę głowę, i widzę mniej wiecej to:
I wtedy zaczynam uśmiechać się do siebie. Nagle świat uśmiecha się do mnie. Budzi się dzień, ja robię to co kocham, jestem w środku lasu i w centrum miasta jednocześnie… Oddycham głęboko i cieszę się tym widokiem, treningiem, życiem…
I nagle podbiegi przestają mnie wkurzać, dostaję niesamowitego kopa energii, cały dzień uśmiecham się w duchu do siebie. Bo czasami trenujemy dla kolejnej życiówki, dystansu, konkretnego biegu. Ale czasami nagrodą jest widok nieba tuż przed wschodem słońca…
* I wiem, że nie jedno zdjęcie, ale 3, ale mi do tytułu lepiej pasowało 😉
Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz