Leśnik 2018, czyli zima nie jest czarno-biała ;)

Długo myślałem nad tytułem tej notki.

Alternatywą było: Leśnik, czyli o słodka naiwności 😉

Jedno i drugie ma naturalnie swoje uzasadnienie, o czym poniżej.

Wyjazd na Leśnika stał się możliwy dzięki temu, że jakiś czas temu utworzyła się silna Leśnikowa Grupa pod Wezwaniem, w składzie Mariusz zwany Hrabią, Damian z Kingą i ja. Jeśli Leśnik ma jakiś minus, to jest to na pewno odległość, która czyni jednodniowy wyjazd praktycznie niemożliwym.

Niewątpliwym plusem Leśnika jest zgodna z regulaminem możliwość skrócenia dystansu w każdej chwili. Brałem to pod uwagę wybierając dystans maratonu podczas zapisów. Ale o słodka naiwności, jakże mogłem pomyśleć, że zrobiłem aż taki progres, żeby przeżyć maraton? 😉

Pewnym wytłumaczeniem może być fakt, że zapisując się nie widziałem jeszcze profilu trasy. A gdy po pewnym czasie pojawił się na stronie, trochę go zbagatelizowałem. Kiedy około tydzień – dwa przed biegiem przy okazji wgrywania tracka do garniaka zobaczyłem, że organizatorzy na pierwszych piętnastu kilometrach zmieścili niemalże połowę z ponad 3 tysięcy metrów przewyższenia, zmroziło mnie 😉

Rano meldujemy się po siódmej rano w biurze zawodów, żeby szybko odebrać pakiety i posłuchać słów Ojca Dyrektora podczas odprawy. Jak się okazuje, na taki sam pomysł wpada większość zawodników, co powoduje sporą kolejkę po odbiór pakietów. Inna sprawa, że mam wrażenie że zawodników jest dużo, dużo więcej niż rok temu. Zaprawdę powiadam Wam, jedźcie na Leśnika, zanim zrobi się mega popularny i trzeba będzie się na niego losować :/

O paręnaście minut przesuwa się odprawa i start. Słowa Dyrektora zawodów, że każdy wchodzący do strefy startu ma trzymać w jednej ręce czołówkę, a w drugiej folię NRC powoduje pewną panikę wśród niektórych zawodników 😉

Za chwile biegniemy już asfaltem w stronę gór.

Mariusz od razu ucieka do przodu, a my jeszcze przez moment biegniemy razem z Damianem. Kiedy zaczyna się pierwsze podejście Damian rusza szybkim marszem do góry i stopniowo oddala się ode mnie. W sumie pasuje mi to, dzisiaj mam ochotę pobyć sam na sam ze swoimi myślami.

Podejście w kierunku Szyndzielni szybko sprowadza mnie do rzeczywistości. O ile jeszcze minutę temu rozsadzała mnie przedstartowa adrenalina, to teraz zaczyna się mozolne sapanie pod górę 😉 Taka alegoria życia, bo zaraz po tym, jak mozolnie wespnę się do góry, trzeba zbiec do podnóża kolejki na Szyndzielnię. I tutaj zaczyna się prawdziwy Leśnik…

Przed moimi oczami ukazuje się szlak, który prowadzi pod kolejką na Szyndzielnię. Sam nie wiem, czy fakt że widzę dokąd zmierzam, to źle czy dobrze 😉 Z jednej strony dobrze, bo wiem ile mi zostało. Z drugiej strony źle, bo wiem ile mi zostało 😉 Nic, trzeba zebrać się w sobie i do góry. Ciężko, ciężej, nachylenie duże albo bardzo duże. Widzę osoby bez kijków, które pomagają sobie chwytając kępki trawy i co większe rośliny.

I pierwszy raz tego dnia mijam granicę brązu i bieli, miejsce gdzie jesień przechodzi w zimowy szron. To dlatego ten zimowy Leśnik będzie dla mnie brązowo – biały. Parę razy jeszcze będę podróżował tego dnia pomiędzy jesienią i zimą, zgodnie z założeniami sadystów, tfu, znaczy organizatorów 😉

Na szczycie Szyndzielni próbuję złapać jakieś widoki, niestety aura temu nie sprzyja . Zawijam się zatem szybko i w dół. Zbieg jest dosyć szybki, i mam wrażenie, że już za moment melduję się na bufecie. A tam oprócz coli sztos: kiełbasa myśliwska, która miło kontrastuje z tym całym cukrem. W trybie ultra nie mam problemu z popijaniem kiełbasy colą, liczą się kalorie i napełnienie żołądka.

Przede mną Stołów.

To będzie odpowiedź, czy jest sens gonić, czy lepiej odpuścić i skrócić dystans do Półleśnika. Idzie dobrze, ale za wolno. Mijam trochę osób, ale dalej za wolno. I znowu pojawiam się w białym, bajkowym świecie.

Przed szczytem wiem już, że arytmetycznie nie mam szansy na zmieszczenie się w limicie na maraton, więc odpuszczam żałosne próby i bez wyrzutów sumienia zajmuję się podziwianiem widoków. Taki był plan – albo mam dzień konia i dam radę zrobić maraton, albo odpuszczam. Ale tutaj musiałbym mieć nie dzień konia, ale charta wyścigowego 😉 Za mocne to dla mnie.

 

Zbieg, bardzo niebezpieczny, bo pod liśćmi czają się mokre kamienie i zlodzona ziemia. Zbiegam wolno, bo tworzą się korki, a i tez nie mam ochoty bez sensu złapać kontuzji. A trzeba oszczędzać nogi na podejście pod przełęcz pod Przykrą. I znowu granica między zimą i latem.

Dzięki napotkanej biegaczce z Warszawy mam w końcu jakieś zdjęcie 😉 Edit: i znalazła się pomocna dłoń, autorka zdjęcia  – Katarzyna Jarecka 🙂 dziękuję i pozdrawiam 🙂

 

Oj, boli. Wlokę się noga za nogą, w połowie robię przerwę na Grześka i chwilę oddechu. I dalej w górę, i w końcu docieram do rozejścia dystansów. Ukłucie ambicji, bo jednak miałem cichą nadzieję na całość. Ale trzeba być realistą. W zasadzie dalej już jest spacerowo i widokowo, nie spieszę się, bo wiem że i tak będę musiał czekać na mecie na kolegów, którzy mają ze sobą klucze do auta i kwatery. Za jakiś czas trasa łączy się z trasą maratonu i widzę znak – Meta dla wszystkich dystansów. Było o tym na odprawie – żeby się nie podniecać, bo do mety jeszcze kawałek 😉 Przede mną jeszcze truskawka na torcie – Palenica. Kolejny pretekst, żeby wydusić z biegacza ostatni oddech i pozbawić go resztek godności 😉 Na szczęście idzie stosunkowo nieźle, i już za moment zbiegam w stronę mety spędzając miło czas na pogaduchach z dwiema sympatycznymi biegaczkami 😉

 

Meta, piękny, drewniany medal i powiem szczerze ulga.

Jak powiedziałem do jednej z towarzyszek: przyjechałem tu po wpi****l i dostałem go. I dostałem też kwaśnicę z kiełbasą na mecie 😉

I już zaraz sączę piwo  w Karczmie Pod Zaporą, która rano pełniła rolę biura zawodów, nieświadomy walki, jaka toczy się w tym momencie na trasie 😉 Otóż na trzydziestym kilometrze Damian sprawdza na punkcie, że Mariusz wyprzedza Go o około 20 minut. I rusza w pościg. Koniec końców mocno odrabia, i na mecie melduje się zaledwie 5 minut za Nim. Oj, długo będą  toczyły się wieczorne dyskusje na ten temat 😉

A Leśnik? Nie zmienia się. I dobrze. Mogę tylko powtórzyć słowa sprzed roku. To jest ten wpierdziel, po który przyjeżdżasz. Tutaj nie ma pakietów, pierdół, piętnastu kategorii. Tu nikt się nie będzie nad Tobą cackał i traktował Cię jak małe dziecko, które trzeba głaskać po głowie 😉 Jest ciężko, ale uczciwie. Część osób narzekała na oznaczenie – bezpodstawnie moim zdaniem. Trasa oznaczona nie za gęsto, ale dobrze, a jak ktoś nie uważa, to się zgubi. To nie przedszkole – trzeba się skupić, wgrać tracka do zegarka i tyle. Potwierdzili to zresztą moi kompani, którzy niejeden bieg za sobą mają.

Mam nadzieję, że Leśnik zostanie taki.

Że będzie, jak stary dobry klasyczny rock albo metal – tylko ciężkie brzmienie. Że nie padnie ofiarą rosnącej popularności biegów górskich. Bo idealnie pasuje do niego proste motto – albo grubo, albo wcale 🙂

Polub nas i podziel się 🙂

Najnowsze wpisy

Kategorie

Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *